Tekst
Text English
Wideo
Materiały
Literatura
Przypadki
Narzedzia
Testy
Twój biznes
FAQ
Powrót

Aktualności
Akademia Leona Koźmińskiego
Jak uruchomić własny biznes
Dr P. Kaczmarek-Kurczak
              Zajęcia z przedmiotu "Jak uruchomić własny biznes" prowadzone w formie konwersatorium z elementami aktywizującymi.
Strona główna / Programy dydaktyczne / Jak uruchomić własny biznes, dr Piotr Kaczmarek-Kurczak / Dlaczego własny biznes? / Materiały / Rekiny w szczękach
Rekiny w szczękach
Źródło: Polityka
 
Opis pionierskiego etapu po 1989 r.



POLITYKA, 28(2460) 2004

Rekiny w szczękach

Od 15 lat budujemy kapitalizm, warto wspomnieć jego pionierów
Trudno powiedzieć, czy dziś już mamy prawdziwy kapitalizm, ale warto przypomnieć, jak go w minionym piętnastoleciu Polacy budowali. Na czym można było się dorobić, jak powstawały wielkie fortuny? Fascynujący jest zwłaszcza okres pionierski, budzący na przemian uczucia zgrozy i nostalgii.


SŁAWOMIR MIZERSKI


Nowe czasy, jakie nastały po 1989 r., wymagały refleksu, dlatego każdy starał się wykorzystać te możliwości, które miał pod ręką. Ważne było także miejsce, w którym znajdowałeś się, gdy nadeszło nowe. Na czym innym mógł dobrze wyjść prywaciarz z trzymaną w szafie gotówką, na czym innym bezrobotny z nadgranicznej miejscowości, jeszcze na czym innym były sekretarz PZPR.

Kiedy ruszyła giełda, nieoczekiwanie dla samych siebie nagły przypływ gotówki odczuli pracownicy sprywatyzowanych państwowych zakładów, którzy najpierw po preferencyjnych cenach kupili ich akcje, a następnie sprzedali je z olbrzymim zyskiem (załoga łódzkiego Próchnika w 1992 r. kupowała je po 25 tys. zł za sztukę, a dwa lata później sprzedawała po 900 tys. zł). W latach 90. z dnia na dzień w prawdziwych bogaczy zmieniło się wielu rolników, którzy sprzedali ziemię pod wielkie inwestycje zachodniego kapitału. W podwarszawskich Jankach firma IKEA rozpoczynała negocjacje od 1,5 dol. za m kw., zakończyła na 7 dol., a najbardziej oporny właściciel sprzedał swój kawałek za 14 dol. za metr. Jakiś czas później Francuzi z firmy Casino musieli już płacić powyżej 50 dol. za m kw. Ziemia w Jankach stała się tak droga, że nie opłacało się już na niej mieszkać.

Przedsiębiorczy nauczyciele zakładali szkoły angielskiego, urzędnicy na dogodnych warunkach prywatyzowali państwowe przedsiębiorstwa (a następnie na równie dogodnych warunkach sami zatrudniali się u ich nowych właścicieli), milicjanci urządzali się w firmach ochroniarskich, cinkciarze i byli esbecy zakładali kantory, wykorzystując poufne informacje od kolegów z resortu. Aleksander Gawronik, były oficer Służby Bezpieczeństwa, pierwszy prywatny kantor uruchomił na przejściu granicznym w Świecku w marcu 1989 r., kwadrans po wejściu w życie nowego prawa dewizowego. Wkrótce wzdłuż zachodniej granicy działała sieć jego kantorów, przynoszących niebywałe zyski dzięki temu, że nie miały żadnej konkurencji. Gawronik w prasie poznańskiej zamieszczał całokolumnowe ogłoszenia, że do pracy w nich poszukuje ludzi, którym gwarantuje pensję 35 razy większą niż średnia krajowa.

Japiszony zajmują nisze

Jeśli nie miało się znajomości ani gotówki, w III RP opłacało się być młodym, wykształconym i mieć otwartą głowę. W początkach lat 90. na scenie zjawili się dwudziestoparolatkowie, którzy pokończyli uczelnie i właśnie rozglądali się za ciekawym zajęciem. Nie mieli wyniesionego z Peerelu lęku przed biurokracją i działaniem na własny rachunek, nie peszyło ich słowo kariera. Pragnęli sukcesu, który rozumieli jako zarabianie wielkich pieniędzy, więc jako młodzi specjaliści gremialnie weszli do zawodów, w których pieniędzy nie brakowało. Zakładali kancelarie prawnicze, firmy consultingowe, komputerowe, prywatne kliniki, weszli do mediów i polityki, stali się także pierwszymi fachowcami w zawodach, które do tej pory w Polsce nie istniały, takich jak makler giełdowy czy specjalista public relations.


W momencie likwidacji PZPR miała 36 spółek, m.in. takie jak Agencja Gospodarcza i Transakcja, która na wielką skalę prowadziła wymiany barterowe ze Wschodem, handlowała komputerami, alkoholem, papierosami i odzieżą.

Energicznie zagospodarowywano majątek nie tylko partyjny, ale i państwowy. Jak grzyby po deszczu powstawały tzw. spółki nomenklaturowe. Majątek państwowych przedsiębiorstw (na ogół mocno niedoszacowany) przenoszono do prywatnych spółek, co otwierało przed ludźmi dawnej władzy nowe legalne możliwości akumulacji kapitału. O powodzeniu nomenklaturowych przedsięwzięć decydowała nie tyle sprawność menedżerska, co notesy z nazwiskami kolegów. Oraz wcześniejsza wiedza o projektach i przetargach publicznych, zmianach polityki celnej, dewizowej, kontyngentach bezcłowych, decyzjach prywatyzacyjnych czy inwestycyjnych.

Byli funkcjonariusze państwowi szybko opanowali niektóre kluczowe działy gospodarki, zwłaszcza bankowość i ubezpieczenia, gdzie kapitał kumulować najłatwiej. W ich ręce przeszły wielkie centrale handlu zagranicznego – Elektrim, Universal, Stalexport, Budimex, Exbud. Klasycznym przykładem spółki nomenklaturowej było Towarzystwo Ubezpieczeniowe Polisa, której preferencyjne akcje wykupiła czołówka postpezetpeerowskiego establishmentu. Polisa, opierając się na funduszach publicznych (pochodzących m.in. z Agencji Rozwoju Gospodarczego, Agencji Własności Rolnej, PFRON i Banku Inicjatyw Gospodarczych), stała się przepompownią publicznych pieniędzy poza jakąkolwiek kontrolą.

Niemal wzorcowym przykładem jest Bank Inicjatyw Gospodarczych, w którego komitecie założycielskim znaleźli się prawie sami przedstawiciele peerelowskiej elity. Aż 98 proc. jego akcji wykupiły państwowe firmy (PZU, Poczta Polska, Universal, Warta), których szefowie zostali akcjonariuszami banku (pozostałe 2 proc.). Firmy te złożyły w banku wysokie lokaty, ale interesem faktycznie kierowali prywatni akcjonariusze, założyciele i prezes banku Bogusław Kott (były urzędnik ministerstwa zajmującego się regulacją socjalistycznej gospodarki). Ponieważ nowy bank potrzebował większego kapitału, Kott postarał się o kolejne wielkie depozyty od dużych państwowych instytucji (m.in. FOZZ i PZU, które ulokowało sumę 65 razy większą niż wynosił kapitał banku). Niedługo potem, po wypuszczeniu następnych emisji akcji, sprywatyzował cały interes (dotychczasowi akcjonariusze mogli oczywiście kupować akcje po preferencyjnych cenach).


Prywatyzacja – jeden z najlepszych interesów w III RP – dała początek wielu fortunom. Co energiczniejsi biznesmeni tanio (czasem za symboliczną złotówkę) lub na dogodny kredyt wchodzili w posiadanie zakładów przemysłowych, ośrodków wypoczynkowych, pegeerów, sieci dystrybucji, firm ubezpieczeniowych, browarów. Swoją szansę zwietrzyli ci, którzy umiejętnie działali na styku kapitału prywatnego i państwowego. Mistrzem w tej konkurencji okazał się Jan Kulczyk, który wykorzystując rozległe kontakty w elitach politycznych tanio kupował (od państwa) i drogo sprzedawał (najczęściej zagranicznym inwestorom). Przy znaczącym udziale Kulczyka sprywatyzowano m.in. browary Lech i Tyskie (znaczną ich część przejął potem wielki koncern z RPA) i towarzystwo ubezpieczeniowe Warta. Dzięki koncesji na telefonię komórkową (sieć Era GSM) Kulczyk dokonał najzyskowniejszej transakcji w III RP – w 1996 r. zapłacił za swe udziały 16 mln zł, aby trzy lata później sprzedać je za 825 mln.

Sprytni wchodzą w lukę

Dynamicznie rozwijająca się prywatna przedsiębiorczość tworzyła zupełnie nową rzeczywistość, która wymagała nowych rozwiązań prawnych. Niestety, prawo mające zliberalizować handel i poluzować biurokratyczny gorset powstawało często w pośpiechu, metodą prób i błędów. Wiele ustaw spartaczono (w wyniku niedbalstwa lub celowo), a wykorzystywanie istniejących w nich luk szybko stało się nowym rodzajem biznesu. Luki w prawie bankowym stały się inspiracją dla właścicieli firmy Art-B, którzy wymyślili tzw. oscylator, czyli metodę zarabiania gigantycznych kwot na wielokrotnym oprocentowaniu tych samych pieniędzy w różnych bankach. Luki w jednym z rozporządzeń rządu premiera Mazowieckiego umożliwiły setce polskich spółek robienie świetnych interesów na tzw. rublach transferowych.

Z kolei początek słynnej aferze alkoholowej dało zarządzenie znoszące wymóg koncesji na import alkoholu w tzw. obrocie niehandlowym (czyli przez osoby fizyczne). W krótkim czasie kraj zalany został spirytusem sprowadzanym w wielkich cysternach przez rozmaite spółki deklarujące obrót niehandlowy. Biznes kwitł, bo urzędy celne tolerowały tę fikcję. Skorzystało na tym ok. 500 firm, które w krótkim czasie wwiozły do kraju prawie 30 mln l czystego alkoholu. Powstały wielkie fortuny i imperia, takie jak stworzona przez braci Stajszczaków firma Weltinex, która w 1989 r. w ciągu kilku miesięcy wwiozła do Polski 5 mln l wódki i spirytusu o wartości 6 mln dol. Co więcej, Weltinex, wykorzystując kolejną lukę prawną, nie płacił podatków od gigantycznych zysków ze sprzedaży tego alkoholu. Powód? Firma oficjalnie przynosiła straty, a towar był nieodpłatnie przekazywany innym przedsiębiorstwom (także własność Stajszczaków), które jako spółki joint-venture (z kapitałem zagranicznym) zostały przez ministra finansów zwolnione od podatku, jeśli sprzedawały alkohol w ramach tzw. eksportu wewnętrznego (za dewizy).


Żyłą złota okazało się zatrudnianie niepełnosprawnych. Dzięki publicznym pieniądzom, którymi dysponował Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, pracodawcy byli zachęcani do tworzenia miejsc pracy dla nich. Brak jasnych przepisów powodował, że w praktyce firmy miały dużą dowolność w dysponowaniu środkami i wydawały je na cele inwestycyjne. Potężna Tele-Fonika do dziś byłaby może tylko średniej wielkości kablownią, gdyby właściciele nie wpadli na pomysł zrobienia z niej zakładu pracy chronionej, dzięki czemu mogli sięgnąć do głębokiej kieszeni PFRON. Ale żeby się udało, trzeba było mieć co najmniej 40 proc. załogi złożonej z inwalidów (co nie było proste, bo praca przy produkcji kabli na cztery zmiany nie jest przecież zajęciem dla osób kalekich). Właściciele Tele-Foniki znaleźli wyjście: dopisali do działalności spółki krawiectwo i w działach krawieckich zatrudnili większość inwalidów, zaś do kabli przyjmowano tylko inwalidów tzw. bezrentowych oraz ludzi zupełnie zdrowych. Jak w 1999 r. wykazała Najwyższa Izba Kontroli, firma wyciągnęła z PFRON aż 141 mln zł.

Jako zakład pracy chronionej Tele-Fonika korzystała z preferencyjnych kredytów, nie płaciła VAT, a 90 proc. podatku dochodowego zatrzymywała w ramach funduszu rehabilitacyjnego. W latach 1995–98 na koncie tego funduszu było 127 mln zł, z czego aż 83 mln wydano na inwestycje (za pieniądze te budowano nowe linie technologiczne, kupowano maszyny, nieruchomości). Tele-Fonika okazała się zdecydowanym liderem, ale interes na zatrudnianiu niepełnosprawnych robili też inni (szczególnie chętnie firmy ochroniarskie).

Wszyscy szaleją na parkiecie

Kwiecień 1991 r., dawny gmach KC PZPR przy Nowym Świecie. Na prowizorycznie położonym parkiecie, pośród socrealistycznych rzeźb i zapachu świeżej farby, rusza Warszawska Giełda Papierów Wartościowych. Swoje oszczędności rzucają na parkiet zarówno świeżo upieczeni menedżerowie, urzędnicy państwowi, prywaciarze, jak i taksówkarze, emeryci, studenci, a nawet hazardziści ze Służewca. Niektórzy zaczynają od zera – aby zdobyć gotówkę na kupno akcji, sprzedają samochody, w tajemnicy przed współmałżonkami zastawiają mieszkania, zaciągają szybkie kredyty. Rozpoczyna się kolejna wielka, mrożąca krew w żyłach, przygoda młodego polskiego kapitalizmu.

Pierwsi inwestorzy czuli, że na giełdowym parkiecie leżą wielkie i łatwe pieniądze. Nie pomylili się, chociaż na wielką giełdową hossę musieli poczekać do 1993 r., kiedy to w ciągu 12 miesięcy średnia wartość akcji wzrosła o 1100 proc. Jeden z giełdowych specjalistów wyliczył, że gdyby ktoś potrafił przewidzieć wszystkie wahania kursów i inwestował aktywnie, w ciągu dwóch lat uzyskałby aż 5 tys. proc. od włożonego kapitału!

Najlepsi z tych, którzy rzucili się w wir giełdy w początkowym okresie, dorobili się prawdziwych fortun i przeszli do legendy. Jeden z pierwszych giełdowych guru Adam Sorek zaczynał w 1993 r. z kilkoma miliardami starych złotych, a w połowie kwietnia miał już pierwszy milion dolarów. Mariusz Jańczuk w styczniu 1993 r. obracał 3 mld st. zł, zaś pod koniec roku jego majątek szacowano na 3 mln dol.


W połowie lat 90. akcje stały się najbardziej pożądanym towarem w historii III RP, ich publiczna sprzedaż wywoływała gorszące zajścia kolejkowe. Gdy wprowadzano do obrotu papiery Wielkopolskiego Banku Kredytowego, społeczne kolejki tygodniami koczowały przed domami maklerskimi, a pod okienkami kasowymi rozgrywały się bijatyki (podczas pierwszego notowania cena akcji WBK skoczyła o ponad 200 proc.). Gra na giełdzie przerodziła się w narodową namiętność. W 1994 r. było już prawie ćwierć miliona prywatnych inwestorów giełdowych, dziennie przybywało ich nawet 4 tys. Będący w powijakach system obsługujący giełdę nie wytrzymał. W efekcie złożenie zlecenia u maklera stało się drogą przez mękę (liczba zleceń kupna akcji Banku Śląskiego sięgnęła niemal miliona).

Stopniowo giełda wytworzyła hierarchię grających. Na jej czele byli starzy inwestorzy (obecni na parkiecie już przed hossą), znający smak porażki i potrafiący obracać pieniędzmi na rynku bardzo niestabilnym. Za nimi plasowały się młode wilczki – dwudziestokilkuletni gracze, szybko uczący się i obracający gotówką zwykle w sposób najbardziej spekulacyjny. Na samym dole funkcjonowali leszcze (pojawili się na parkiecie dopiero w wyniku hossy, w latach 1993–1995 ich liczba podwajała się co pół roku), czerpiący wiedzę z komentarzy w prasie i mający słabą wiedzę o mechanizmach giełdy.

Handel rusza na Ruska

„Ktoś powie, że od tworzenia dzieł są artyści, twórcy, natomiast »szara masa« pracuje na chleb i tyle – pisał w 1991 r. Stefan Kisielewski. – Otóż to nie musi być prawda. Istnieje przecież indywidualna twórczość materialna: własny warsztat, własny sklep, własne biuro czy fabryka, własny wózek choćby”.

Na przełomie lat 80. i 90. za tę twórczość wzięły się setki tysięcy chętnych. Wielu z nich nieźle wyszło na drobnym handlu. Na ulicach i bazarach przyszłe rekiny biznesu rozkładały łóżka polowe, stawiały tzw. szczęki i sprzedawały wszystko, na co był popyt: buty, tekstylia, wódkę, wiklinę, żywność lub malowane krasnoludki. Bazary – najbardziej spontaniczna reakcja na słabości rodzimego zinstytucjonalizowanego handlu – stały się częścią polskiego krajobrazu lat 90. Stoisko na Stadionie Dziesięciolecia, w Rzgowie, Tuszynie, Łęknicy czy Głuchowie było świetnym interesem obliczonym na klienta ze Wschodu. W 1996 r. na targowisku w Rzgowie handlowało codziennie 8 tys. ludzi, a w jego otoczeniu działało ponad 2 tys. firm. Stadion generował obroty rzędu 1,2 mld zł, dawał zatrudnienie 7 tys. osób, zaś na jego potrzeby pracowało ponad 60 tys. ludzi.


Dwa lata później Palikot zaczął handel wódką z Polmosu. – Polmosy miały duże kłopoty ze sprzedażą, dławiły się własną produkcją. Braliśmy od nich towar z płatnością odłożoną na dwa, trzy miesiące i sprzedawaliśmy detalistom bez żadnego zysku, ale za to za gotówkę. Gotówkę inwestowaliśmy natychmiast w towar, na którym dawało się naprawdę zarobić. Dzięki braniu wódki na krechę i błyskawicznemu obrotowi pomnażaliśmy kasę – wspomina biznesmen, który w połowie lat 90. zasłynął z produkcji szampana w wybudowanej od podstaw wytwórni pod Biłgorajem.

Szczególnie szybko dorobili się ci, którzy weszli w branżę komputerową. W latach 80. detaliści przywozili z Dalekiego Wschodu części do komputerów w plecakach. Dekadę później niektórzy poszli dalej. Roman Kluska pierwszych 9 tys. marek zarobił sprowadzając 25 komputerów dla przedsiębiorstw, których dyrektorzy byli jego znajomymi (proponował cenę o 30 proc. niższą od komisowej dzięki temu, że dolary kupował na państwowych przetargach). Potem zaczął sprowadzać części, a na każdym zmontowanym z nich komputerze zarabiał 50 proc. jego wartości. Składaki, które oferowały polskie firmy na początku lat 90., były komputerowym chłamem. Kluska jako pierwszy postanowił sprowadzać komponenty firm ze światowej I ligi i postawił w Nowym Sączu własną montownię, która stała się największym zakładem komputerowym w Europie Wschodniej.

Co nam zostało z tych lat

Większość z owych fantastycznych sposobów dorobienia się, wyjścia na swoje, jest już nieaktualna. Bazary upadają, państwowy majątek sprywatyzowano, atrakcyjną ziemię wykupiono, większość dziur prawnych załatano. Ledwo zipiący od nadmiaru towarów rynek nie potrzebuje tanich kalkulatorów, tanich telewizorów i komputerów z Tajwanu, bo wszystkie te rzeczy już na nim są. Skończyła się także giełda w romantycznym wydaniu dla niedouczonych, ale za to skłonnych do ryzyka entuzjastów. Robienie biznesu nieodwołalnie skomplikowało się, zasób prostych pomysłów uległ wyczerpaniu. O wiele ciężej mają także młodzi wykształceni. Skończył się dla nich okres pionierski, okres autoreklamiarskiej brawury i szybkich karier. Najlepsze posady są już zajęte, ścieżki kariery mocno się wydłużyły, a rynek jest przeładowany specjalistami od zarządzania i marketingu.

Co pozostało tym, którzy chcieliby szybko wyjść na swoje? Oprócz nagłego przebłysku geniuszu na pewno kontakty i znajomości – to towar wciąż bardzo poszukiwany. Na pewno polityka – wejście w nią wciąż daje duże możliwości. Na szczęście również znajomość języków i wykształcenie, czyli wysokie kompetencje, bardzo poszukiwane we wspólnej Europie.
Licencja Creative Commons
O ile nie jest to stwierdzone inaczej wszystkie materiały na tej stronie są dostępne na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0 Polska Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Fundacji Edukacji i Rozwoju Przedsiębiorczości.
X